Verladebahnhof Getto - Radegast

Teren bocznicy na Marysinie a w czasie okupacji stacja przeładunkowa getta "Radogoszcz" (Verladebahnhof Getto - Radegast).
Dziś tory bocznicy porasta trawa i kwiaty.

Droga do łódzkiego getta biegła przez stację Radogoszcz. Tu na przełomie 1941 i 1942 przybyło około 20 tysięcy Żydów z likwidowanych gett ze Zduńskiej Woli, Włocławka, Brzezin, Bełchatowa, Ozorkowa, Strykowa, Łasku, Ozorkowa, Pabianic, Sieradza, Wielunia...
Bocznica na Marysinie okazała się także ostatnim przystankiem dla wielu spośród blisko 20 tysięcy deportowanych Żydów z Europy Zachodniej z Wiednia, Berlina, Pragi, Frankfurtu nad Menem, Kolonii, Hamburga, Emden, Dusseldorfu, Luksemburga.
Przybyło tutaj również ponad 5 tysięcy Cyganów wysiedlonych z pogranicza austro-węgierskiego (Burgenlandu), deportowanych do getta łódzkiego.

Jednym z wysiedlonych z Pragi był Oskar Rosenfeld. 4 listopada 1941 roku przyjechał ostatnim praskim transportem do Łodzi. Moment przybycia na stację Radogoszcz opisał:

"Pociąg zatrzymał się w szczerym polu. Z impetem otwarto drzwi wagonów. Wyczerpani, nieludzko zmęczeni, z walizkami w rękach i plecakami na plecach, z tobołkami pod pachą - ponad tysiąc osób z największym tródem schodziło po stopniach wagonów. Gdzie nie stąpnęli, wpadali w głębokie kałuże błota, szlamu i wody. Była jesień. Polsko-rosyjska jesień. Gestapowcy w mundurach feldgrau popędzali: "Naprzód! Biegiem! Biegiem!" - wrzeszczeli jasnowłosi, dobrze odżywieni, młodzi mężczyźni. Nigdy nie zapomnę jednego z nich - z rudawą, szczeciniasta brodą i rudymi brwiami, przeszywajacy wzrokiem i charczącym głosem. Krzyczał do nowo wsiedlonych: "Biegiem, żydowska świnio", bił kobiety, które nie wiedziały, w którą stronę sie obrócić. Gdzie oni wylądowali? Czyją byli własnością? Gdzie pomocna dłoń wyciągnieta w ich stronę? Kto zajmie się tysiącem ludzi, wyrzuconym z pociągu w samym środku łódzkiego pustkowia? Nic, nic. To nie mieściło się w głowie. Mózg był pusty, zapomniał nawet o tym, że przez cały dzień i całą noc prawie nic nie jedli. Uformowała się kolumna. Ludzie brnęli dokądś przez błoto i szlam. Wielu ciekawskich stało wzdłuż ulicy, zabudowanej ubogimi domkami, a okolica była bardzo zaniedbana i trudno było stwierdzić, czy jest to miasto czy wieś... Na kilka wozów, zaprzężonych w pojedyncze chude konie, załadowano starców i chorych. Woźnice klęli, okładając batem biedne szkapy. Może to był przedsmak, co czekało tu na nich? Ludzie w podartych łachmanach, z twarzami o barwie wosku szli obok. Widać było jakieś taczki, niewielkie wózki, ciągnięte przez młodych ludzi, nie przez zwierzęta. Smutne, gliniane chaty... Bezbronne drzewa i krzaki... Kałuże błota... Cuchnące śmieci... niezliczone umęczone ludzkie stworzenia o zgarbionych plecach... Obok twarze, które zniosły już wszelkie możliwe cierpienie, twarze, na których wypisane było: wytrzymamy, przeżyjemy was, nie zniszczycie nas... nędzne kramy, gospody, kawiarnie, sprzedawcy papierosów, dziewczęta i dzieci, oferujące coś na sprzedaż, zapach rzeczy, których nie widuje sie na Zachodzie, młodzi ludzie w mundurach, z gwiazda Dawida na rękawach, krzyki sąsiadujące z ciszą, a nad tym wszystkim niebo zasnute szarą mgłą, a na nim z rzadka przemykające ptaki, podobne do kruków... To była łódzka dzielnica, świat przestępstw, Litzmannstadt-Getto..."*



Na poniższym zdjęciu kolumna wsiedlonych w asyście żydowskiego policjanta zmierza ze stacji Radegast w stronę miasta. "Nad tym wszystkim niebo zasnute szarą mgłą..."
Piętrowy budynek w tle zachował się po dziś dzień.



"Po podjęciu decyzji w sprawie ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej stacja ta wprzęgnięta została w hitlerowski mechanizm zagłady mieszkańców getta łódzkiego. Stąd w 1942 i 1944r. do obozów zagłady w Chełmnie nad Nerem i Oświęcimia - Brzezinki wywieziono ok. 145 tys. Żydów."**





źródła:
* "Wozu noch Welt. Aufzeichnungen aus dem Getto Lodz" O. Rosenfeld, cytat za "Getto łódzkie, Warunki życia i sposoby przetrwania" Andrea Löw s. 184.
** "Łódzkie getto 1940-1944 vademecum" Julian Baranowski s. 117.
zdjęcia:
* Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu Yad Vashem
** Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie

ul. Łagiewnicka 25, Zegar wzorcowy

Na zdjęciu skrzyżowanie ulicy Bałucki Rynek i Łagiewnickiej.



Niemiecka administracja miała nie tylko nieograniczoną władzę nad mieszkańcami getta, ale była nawet w stanie przesuwać czas.

Kronika Getta Łódzkiego z 23 lipca 1942
:
"...Teoretycznie obowiązuje u nas przesunięty o 10 minut naprzód letni czas środkowoeuropejski...Ostatnio powstał plan uruchomienia dziesięciu zegarów publicznych, które wskazywałyby urzędowo ustalony czas dla getta. Projekt ten został zaakceptowany przez Bałucki Rynek i przekazany Głównej Komisji Fachowej dla wprowadzenia w życie. Stronę technicznę powierzono zegarmistrzowi p. Sz. Dłużniewskiemu..."


Kronika Getta Łódzkiego z 26 listopada 1942
:
"Zegar wzorcowy na Bałuckim Rynku, o którego zainstalowaniu już informowaliśmy, został uruchomiony w czwartek. Będzie to udogodnieniem dla ludności getta, ponieważ do tej pory każdy urząd i resort kierował się innym czasem, co często prowadziło do spóźnień, budzących niezadowolenie kierownictwa. Miejmy nadzieję, że dzięki temu zegarowi wzorcowemu przyjmie się w getcie jednolity czas."


Od listopada 1942 roku wzorcowy zegar na dachu kamienicy przy ul. Łagiewnickiej 25 wskazywał jedyny właściwy, kończący się czas "Wohngebiet der Juden".

ul. Piotrkowska. Mowa jest złotem, a milczenie srebrem.

Ulica Piotrkowska zwieńczona placem Wolności, z którego w latach okupacji widać było południową bramę getta odległą zaledwie o dwie przecznice.

W tym miejscu 6 marca 1940 roku rozegrały się tragiczne wydarzenia, które zapisały się w historii Łodzi jako krwawy czwartek. Uzbrojone niemieckie bandy wpadały do domów przy Piotrkowskiej i nakazywały w ciągu pięciu minut opuścić Żydom mieszkania i przenieść się do getta. Kto nie zdążył, był mordowany.
Tego dnia życie straciło 127 Żydów.*

To samo miejsce 113 lat wcześniej.



Kilka lat temu na łamach Tygodnika Powszechnego ukazał się esej austriackiego publicysty Martina Pollacka, traktujący między innymi o Łodzi i powyższej fotografii Bronisława Wilkoszewskiego z początku XX w.


Nieznajomy, mój ojciec., Tygodnik Powszechny, Nr 50 (3101), 14 grudnia 2008

Nie wiem, czy to sprawa zaawansowanego wieku, czy też są ku temu inne powody, w każdym razie ostatnimi czasy coraz częściej wracam pamięcią do dzieciństwa, które spędziłem głównie w Linzu, stolicy Górnej Austrii. Widzę dzielnicę willową Bauernberg na łagodnym wzgórzu nad miastem, gdzie mieszkałem z matką, ojczymem i dwojgiem rodzeństwa. Widzę rozległy park, oddzielający naszą okolicę od hałaśliwego miasta, ciche ulice, stare wille z zarosłymi ogrodami, w których bawiliśmy się jako dzieci. Był koniec lat czterdziestych i początek pięćdziesiątych, tu i tam widać było jeszcze pozostałości po zakończonej kilka lat wcześniej wojnie: podziurawione kulami fasady i ruiny po bombardowaniach. Na końcu naszej ulicy stał dawny zajazd, w którym teraz zakwaterowani zostali uchodźcy, tak zwani folksdojcze z Polski. Ponieważ mówili inaczej niż my, twardą niemczyzną, często wykrzykiwaliśmy za nimi obelżywe słowa, okrutnie, jak to tylko dzieci potrafią. Czasami biliśmy się z ich dziećmi, które zresztą zwykle górowały nad nami: przeszły już wiele i nauczyły się bronić.

W sumie wspominam jednak moje dzieciństwo jako beztroskie, bezpieczne i szczęśliwe.

***

Dopiero wiele lat później zaczęło docierać do mnie, jak zakłamana była ta idylla. W rzeczywistości moje dzieciństwo stało pod ciemną, a nawet czarną gwiazdą. Świat dorosłych wokół mnie, który miał mi zapewnić schronienie, przenikała ciężka trauma i tylko dzięki pełnej mobilizacji wszystkich sił był on w stanie stworzyć nam, dzieciom, iluzję normalności. Nawet przyjazna dzielnica, w której mieszkaliśmy, kryła ponure tajemnice, uderzające także we mnie, choć w tamtych czasach nie miałem o tym pojęcia.

To był dom w sąsiedztwie, zaledwie kilka minut piechotą od naszego. Duża, świadcząca o solidnym bogactwie willa, należąca do przemysłowca. Czasem w drodze do szkoły stawałem przy płocie i zaglądałem do obcego ogrodu, gdzie widać było starego, mrukliwego człowieka w roboczym kombinezonie, który pielęgnował krzewy i rabaty, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Oddalony od ulicy budynek sprawiał wrażenie opuszczonego, okiennice przeważnie były zamknięte, widocznie właściciele często przebywali za granicą.

Kiedy zacząłem się z tym rozprawiać, z historią mojej rodziny, a zwłaszcza z osobą mojego ojca, dowiedziałem się, że w czasach narodowego socjalizmu w domu tym mieściła się lokalna komórka SD, służby bezpieczeństwa wewnątrz SS. A zatem pełnił tam również służbę jako członek SD mój rodzony ojciec, który przez jakiś czas był szefem gestapo w Linzu. Zapewne miał tam swój gabinet, a w każdym razie – własne biurko. Nieraz próbowałem sobie wyobrazić, jak to biurko wyglądało, chociaż to nie ma żadnego znaczenia. Ale rzeczy, które człowiekowi nieustannie chodzą po głowie, często sprawiają wrażenie błahych. Mój ojciec zginął wiosną 1947 roku podczas ucieczki. Po kapitulacji hitlerowskich Niemiec zniknął i usiłował przedostać się do Ameryki Południowej z fałszywym paszportem Czerwonego Krzyża, jak wielu innych zbrodniarzy wojennych. Podczas próby przekroczenia granicy austriacko-włoskiej w okolicy Brenner został zastrzelony przez tyrolskiego przemytnika ludzi, zapewne na tle rabunkowym. Miałem wtedy niespełna trzy lata.

Okoliczność ta wyjaśnia, dlaczego nie mam żadnych wspomnień o moim ojcu. Wiem tylko, że byłem zdumiony, wręcz zszokowany, gdy matka po raz pierwszy pokazała mi jego zdjęcie mówiąc, że to mój prawdziwy ojciec. Było to w domu ojczyma, który zawsze traktował mnie jak własnego syna. Zdjęcie pokazywało mężczyznę w stroju wspinaczkowym, siedzącego na skale, daleko w tle biała płachta śniegu, chyba lodowiec. Szukałem w jego twarzy znajomych, bliskich rysów, ale żadnych nie znalazłem. Człowiek ten był mi obcy. Nieznajomy, mój ojciec.

***

Co to dla mnie znaczy, że ojciec, którego nigdy naprawdę nie poznałem, który nigdy mnie nie wziął na spacer, z którym nigdy nie rozmawiałem, który nigdy mnie nie skarcił – że ten ojciec był w SS, SD i gestapo, kierował oddziałem specjalnym siejących postrach jednostek, najpierw w Polsce, potem na Słowacji? Że w pobliżu Warszawy wydał rozkaz rozstrzelania polskich jeńców, a w słowackich górach organizował polowania na Żydów i partyzantów? Że mój ojciec był mordercą, a w każdym razie, zgodnie z funkcją i rangą, kazał mordować?

Bez wątpienia przeszłość ojca wpłynęła na całe moje życie. I dobrze wiem, że moje doświadczenie nie jest odosobnione, że nie stanowię wyjątku: wielu przedstawicieli mojego pokolenia zostało kiedyś – jedni wcześniej, inni później – skonfrontowanych z faktem, że ojciec lub dziadek był zbrodniarzem, z bronią w ręku albo też za biurkiem. Ukochany ojciec, wzór, który chcemy w dzieciństwie naśladować, by kiedyś być jak on. W moim przypadku obraz ten działał paraliżująco, rodził koszmary.

Świadomość, że istnieją inni ludzie z podobnym doświadczeniem, nigdy nie była dla mnie pocieszeniem. Na końcu i tak zostawałem sam ze swoimi prywatnymi demonami, z moimi bolesnymi pytaniami do ojca, nieznajomego, który nie mógł już nic odpowiedzieć. Czy gdyby nadal żył, odważyłbym się je postawić? Czy by mi odpowiedział? Nie wiem. Wiem tylko, że latami wsłuchiwałem się w siebie, analizowałem swoje wnętrze, obserwowałem siebie i podglądałem, by wybadać, czy jest coś, co mnie łączy z tym człowiekiem, w moim myśleniu, w mojej krwi.

Nie wierzę w podszytą narodowym socjalizmem naukę o dziedziczeniu przez krew, uważam ją za pseudonaukowy humbug. Ale co, jeśli tkwi w niej cząstka prawdy? Ojciec pozostał mi obcy, ale jednak to mój ojciec, do którego muszę się przyznać, czy mi się to podoba, czy nie. Własnego ojca nie można sobie wybrać, jak stroju, można się go co najwyżej wypierać, także przed sobą samym. Można próbować zamykać oczy na rzeczywistość. Ale czy to jest rozwiązanie? Nie wydaje mi się. Dużo bardziej wydaje mi się, że z własnym ojcem trzeba stanąć twarzą w twarz, tak jak z historią, nawet gdyby to miało być niewygodne lub wręcz bolesne.

Mimo to niezliczoną ilość razy stawiałem sobie pytanie, jak to się stało, że akurat mój ojciec wkroczył na tę straszną, dla mnie niepojętą drogę? Dlaczego właśnie on? Czy odpowiedź leżała w okolicznościach, w wielkoniemieckiej, szowinistycznej i antysemickiej ideologii, którą przejął od swoich rodziców, czyli moich dziadków, z którymi i ja spędziłem większość dzieciństwa? Całymi nocami nie mogłem zasnąć i łamałem sobie głowę nad odpowiedzią na pytanie, w jaki sposób średnio inteligentny, wykształcony człowiek, który jak my wszyscy uczył się odróżniać dobro od zła, z jednej strony kochający syn i ojciec, może w tym samym czasie być zbrodniarzem, zabijającym bez skrupułów niewinnych ludzi? I to nie w afekcie, w ślepej wściekłości, która mgłą zasnuwa oczy, ale z premedytacją, na zimno, posłuszny biurokratycznym zarządzeniom. Wałkowałem tę kwestię tyle razy, ale zawsze pozostawało coś, czego nie mogłem pojąć, co przekraczało moją wyobraźnię.

Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że spoglądanie w tę otchłań, która czasem wydaje mi się czarnym zwiercia­dłem, jest bezsensowne. Przeciwnie, konfrontację z przeszłością, moją całkiem prywatną przeszłością, uważam za konieczną. Bez upiększania, bez osłonek, bez wybielania czegokolwiek. Tak widzę też mój obowiązek wobec ojca. I winien to jestem ofiarom, które od niego ucierpiały. Do tego samego porządku należy też próba pozbawienia ofiar anonimowości, zwrócenia im ich imion, ich historii, aby nie były wyłącznie liczbami w statystykach, nieznane, bez twarzy. To nie ma nic wspólnego z obrachunkami z ojcem, ale wydaje się konieczne, bym mógł samego siebie pojąć, zrozumieć, kim jestem, także w relacji do mojego nieznanego ojca.

Rozliczenia z nim nigdy mnie nie interesowały, nie czuję się uprawniony, nie potrafię go osądzić, zostawiam to innym.

***

Ostatnio dziwnym zrządzeniem losu jeszcze jeden obraz wyłonił się z bolesnych wspomnień mego dzieciństwa w Linzu. Gdy w drodze do szkoły wybierałem trasę trochę okrężną – co zdarzało się dosyć często, gdyż byłem dzieckiem skłonnym do zabawy i opieszałym – przechodziłem obok niezwykłej budowli, która za każdym razem budziła moją ciekawość. Była to mała, pseudogrecka świątynia we wspomnianym parku w Bauernbergu. Okrągły, otwarty pawilon kolumnowy z podestem wewnątrz, na którym stał brązowy posążek Afrodyty. Świątynia i otaczający ją park były, jak mi opowiadał ojczym, hojnym darem bogatego linckiego mieszczanina dla rodzinnego miasta. Afrodyta miała jednak własną historię, pomijaną przez ojczyma w opowieściach o świątyni. Wówczas mniej interesowałem się historią kobiecej figurki, a więcej jej nagimi kształtami. We wczesnych latach pięćdziesiątych, inaczej niż dzisiaj, widok odsłoniętych kobiecych piersi nie należał do codzienności, a już na pewno nie dla takich małych chłopców jak ja. Niewykluczone, że Afrodyta z Bauernbergu była w ogóle pierwszą nagą kobietą, jaką mogłem ujrzeć z bliska. Gdy w zasięgu wzroku nie było nikogo innego, podchodziłem do nagiej damy z brązu i wnikliwie się przyglądałem.

Przed kilku miesiącami przeczytałem krótką notatkę prasową o tym, że ze świątyni na Bauernbergu usunięto obiekt moich dziecięcych pożądań. Studenci Uniwersytetu Artystycznego w Linzu w trakcie badań historycznych ustalili, że brązowa figurka – dzieło zapomnianego dziś niemieckiego artysty – do wzniesionej w 1913 roku świątyni trafiła znacznie później, a mianowicie w roku 1942. I to jako osobisty prezent Adolfa Hitlera dla miasta Linz. Gdy decydenci miejscy dowiedzieli się o drażliwym pochodzeniu Afrodyty, kazali ją niezwłocznie ukryć w magazynie, jakby usiłowali w ten sposób usunąć w zapomnienie bliskie związki Adolfa Hitlera z Linzem, który w czasach nazizmu nosił dumny przydomek „patronackiego miasta Führera”, jako że Hitler przez kilka lat tu mieszkał i chodził do szkoły.

Przypuszczam, że ojczym i matka znali wątpliwą przeszłość Afrodyty z Bauernbergu. Nigdy jednak o tym nie mówili. Tak jak nigdy nie wspominali o historii z SD w willi przemysłowca. A tym bardziej o fakcie, że mój rodzony ojciec wchodził tam i wychodził w mundurze SS. Takie rzeczy przemilczano, takie tematy były tabu.

Po 1945 roku wiele pomijano, przemilczano, zakrywano ciszą. Moje pokolenie dorastało w tej ciszy, która czasem wręcz dudniła w uszach. Ale z biegiem lat przyzwyczailiśmy się do niej i w końcu nam też nie było łatwo przerwać tę ciszę, która działała uśmierzająco, uspokajająco i usypiająco, by zacząć wreszcie stawiać ojcom kłopotliwe pytania. Patrząc wstecz, myślę, że zwlekaliśmy zbyt długo, o wiele za długo. Być może dla wygody lub z obawy, by nie zranić ukochanych osób i nie odkryć rzeczy, o których tak naprawdę wcale nie chcieliśmy wiedzieć. Fundamentalne doświadczenie naszych czasów i naszego pokolenia polega na tym, że pozornie niewinne rzeczy, budowle i miejsca mają swoją historię, latami pozostającą w mroku, przemilczaną, ignorowaną lub wypieraną, by nie psuła nam przyjemnego spokoju. To samo dotyczy zacisznego lasu, w którym odkryto masowe groby, a okoliczni mieszkańcy od zawsze o nich wiedzieli, i małej mieściny, skąd niewinnych ludzi, Żydów czy Cyganów, wywieziono na śmierć, o czym po wojnie nikt już nie chciał pamiętać; i eleganckiej willi, mieszczącej SD, gestapo czy inne instytucje zbrodni. To samo dotyczy zakładu dla psychicznie chorych, którego pacjenci w 1942 czy 1943 r. zostali wywiezieni i zamordowani, i nagiej brązowej bogini z Bauernbergu w Linzu, która bez swojej winy straciła niewinność, za co spotkała ją kara w postaci usunięcia z publicznego miejsca. (...)

Ojcowie nie chcą nas uwolnić, choć czasem bardzo byśmy sobie tego życzyli. Obejmują nas mocnym uściskiem, z którego nie umiemy się wyswobodzić. A to dlatego, że nasi ojcowie są nieodłączną częścią nas samych, wiąże nas z nimi niezliczona ilość niewidzialnych nici. To rozpoznanie może być cudowne, ale może też być przerażające i groźne.

***

Jakiś czas temu u handlarza staroci w Wiedniu znalazłem pocztówkę z Łodzi, z około 1900 roku, wykonaną przez znanego fotografa łódzkiego Bronisława Wilkoszewskiego, zwanego też „łódzkim Canaletto”. Zdjęcie przedstawia fragment ulicy Piotrkowskiej, na przedniej stronie widokówki widnieje nazwa ulicy, napisana zgodnie z ówczesną modą po francusku: rue Piotrkowska. Widzimy typową scenę uliczną: dwa staroświeckie tramwaje, otwarte z przodu i z tyłu, na jednym numer 21, na drugim 29. Obok dwudziestki dziewiątki widać szeroki wjazd, być może do jakiegoś pałacu. Przed dwudziestką jedynką tłoczą się pasażerowie w gotowości do wsiadania. Na pierwszym planie dwaj mężczyźni. Jeden z nich ma na sobie długi, wojskowy płaszcz i czapkę z krótkim daszkiem. Połowę twarzy przesłania coś, co na pierwszy rzut oka wygląda jak wielki bandaż, prawdopodobnie jest to opatrunek osłaniający ranę. Rana na twarzy? (...)

Mam fotografię ojca, który w czasach studenckich należał do niemieckiej korporacji. Zdjęcie pokazuje go po „rozbiciu menzurki”, jak w kręgach akademickich nazywano pojedynek: on też idzie ulicą, wprawdzie nie w Łodzi, tylko w Grazu, gdzie studiował, ale z podobnym opatrunkiem na twarzy. Nawet ruchy ciała są podobne, obaj wyglądają dość militarnie, choć noszą cywilne ubrania. Ich obandażowane twarze wyrażają męską dumę.

Słabo znam historię Łodzi, ale wiem, że około roku 1900 było tu sporo Niemców, z pewnością także niemieckich studentów, pośród których nie brakowało zapewne członków walczących związków, pojedynkujących się na gołe szable, aby udowodnić swoją męskość i wyższość nad innymi, na przykład Żydami. Ci byli poza kodeksem honorowym. Drugi mężczyzna na fotografii został uchwycony, gdy długimi krokami przechodzi przez ulicę, lewe ramię wysunięte do przodu, jakby się spieszył. On też nosi czapkę i długi płaszcz, który nietrudno rozpoznać jako chałat. Płaszcz, czapka, broda, ruchy ciała zdradzają w nim tradycyjnie ubranego Żyda. Na przełomie XIX i XX wieku nie był to niezwykły widok; Łódź zamieszkiwała wówczas w znacznej części ludność żydowska: przemysłowcy, klasa średnia, kupcy, adwokaci, lekarze, ale także rzemieślnicy, proletariusze, drobni handlarze i robotnicy najemni. Oprócz żydowskiej i polskiej, była też Łódź niemiecka i rosyjska, miasto było wieloetniczne i wielokulturowe. (...)

W listopadzie 1939 roku miasto zostało włączone do Rzeszy, w kwietniu 1940 przemianowano Łódź na „Litzmannstadt”, na cześć niemieckiego generała i hitlerowskiego dygnitarza, mniej więcej w tym samym czasie zostało odcięte od świata założone dwa miesiące wcześniej łódzkie getto. W mieście, gdzie obok siebie egzystowało wiele języków i kultur, Niemcy utworzyli pierwsze getto na polskiej ziemi.

„Tu w Łodzi zaczął się eksperyment hermetycznego zamknięcia 160 tys. ludzi. Tu zrobiono pierwszą próbę całkowitej izolacji żydowskiej ludności od świata zewnętrznego, sąsiadów, źródeł utrzymania” – pisze Leon Hurwicz w swoich „Zapiskach z łódzkiego getta”. Czy Żyd z Piotrkowskiej był jednym z tych stu sześćdziesięciu tysięcy? Czy też on i jego bliscy zdołali się uratować? To raczej mało prawdopodobne. Co mógł sobie myśleć, kiedy, jako już starszy człowiek, został bezpardonowo wyznaczony do przesiedlenia z rodziną do getta? Znał Niemców, był w swojej rodzinnej Łodzi, którą teraz nazywano Litzmannstadt, codziennie spotykał Niemców, takich samych mieszkańców miasta jak on. Zapewne znał ich język, może w domu na półce miał niemieckie książki. Czy pozwolono mu je zabrać do getta? Czy w ogóle chciał je zabrać?

Oczywiście już przed rokiem trzydziestym dziewiątym był w Łodzi antysemityzm, nie tylko ze strony Niemców, także Rosjanie przed 1918 r. wzniecali nienawiść do Żydów; jak wiadomo, w Łodzi doszło do krwawych pogromów. Był też antysemityzm polski, katolicki, ale późniejsze przeżycia Żydów były w swoich rozpaczliwych, morderczych konsekwencjach nowe. Holokaust, mord na europejskich Żydach, przekracza wszelkie dotychczasowe doświadczenia historyczne, nie daje się z niczym porównać. Wyjaśnia też głęboką traumę u dotkniętych nim społeczności, zarówno ofiar, jak i sprawców, a także tych, którzy stali się mimowolnymi świadkami, przede wszystkim Polaków. Gdyż to na polskiej ziemi zbudowali Niemcy (oraz Austriacy, czego nie powinniśmy tu pomijać) najważniejsze urządzenia tej maszynerii zagłady: Auschwitz, Bełżec, Treblinkę... W Łodzi też widać tę traumę, obecną do dzisiaj. Jest jak rana, która nigdy się nie goi. Miasto funkcjonuje jak po amputacji. Istotna jego część została odcięta. Nie mam pojęcia, jak długo odczuwane są bóle fantomowe. Jedno pokolenie? Dwa? Trzy?

***

Gdy idę ulicami dawnego łódzkiego getta, myślę o moim ojcu, nieznajomym, chociaż wiem, że nigdy w Łodzi nie był ani przed wojną, ani podczas wojny. Ale w Polsce był. W lipcu 1944 roku przejął w Białymstoku dowództwo nad oddziałem specjalnym 7a grupy uderzeniowej B. Niemcy byli w odwrocie. Ojciec pociągnął ze swoimi ludźmi aż do Radziejowic pod Warszawą, skąd zostali przerzuceni na Słowację. Przypadek jedynie zrządził, że nie znalazł się nigdy w Łodzi. Swoje obowiązki mógł równie dobrze pełnić tutaj, w dowództwie gestapo. Nie miałby nic przeciwko temu, to wiem na pewno. (...)

Czy jednak naprawdę konieczne jest sięganie w głąb tych strasznych otchłani? Czy muszę mojemu synowi, dzisiaj trzydziestoletniemu, rzeczywiście opowiadać wszystko o dziadku, moim ojcu, o jego fascynacji narodowosocjalistycznym reżimem, o jego mundurze z podwójną runą na kołnierzyku i trupią czaszką na czapce, o jego „służbie frontowej” w oddziałach specjalnych, która zawiodła go aż do Polski? Muszę mówić z synem o tej niszczącej sile, która napędzała czas życia mojego ojca, jego dziadka, aż w końcu pochłonęła jego samego? Czy muszę mu pokazywać fotografię młodego Żyda z brodą, w czapce i chałacie biegnącego ulicą Piotrkowską? I muszę dzielić się z nim myślami, jakie nachodzą mnie przy oglądaniu takich obrazków, także dlatego, że obok nieznanego Żyda widzę innego nieznajomego, który jest podobny do mojego ojca?

Czy może powinienem o tym milczeć, powinienem zostawić syna w ciemności i spróbować uchronić go przed tymi okropnymi prawdami?

Długi czas myślałem w ten sposób, okłamywałem sam siebie, z gnuśności i tchórzostwa. Dzisiaj wiem, że stare przysłowie, według którego milczenie jest złotem, a mowa srebrem, w tym przypadku traci ważność. W odniesieniu do przeszłości jest dokładnie odwrotnie. Niczego nie powinno się przemilczać i ukrywać, choćby prawda miała być nieprzyjemna i wstydliwa. Winien to jestem między innymi także owemu nieznanemu Żydowi z ulicy Piotrkowskiej.

Przeł. Krzysztof Zajas
Tekst jest skróconą wersją wykładu wygłoszonego na inaugurację Festiwalu Dialogu Czterech Kultur – edycja 2008 „Ojcowie”.

Martin Pollack (ur. 1944) jest tłumaczem, eseistą i publicystą. Studiował literaturę słowiańską i historię Europy Wschodniej w Wiedniu i Warszawie. Do 1998 roku pracował jako redaktor i korespondent czasopisma „Der Spiegel”. W Polsce ukazała się ostatnio jego książka „Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu” (Czarne 2006).



*żródło: http://www.centrumdialogu.com/pl/archiwum-lg/napisali-o-litzmannstadt-ghetto/2009/547-od-szykan-do-getta

ul. Zgierska. Ostatnie światełko niebieskie.

Stary tramwaj na ulicy Zgierskiej.


"Gdy naziści utworzyli getto na Bałutach, postanowili, że ulica Zgierska pozostanie arterią komunikacyjną. Domy znajdujące się przy tej ulicy należały do getta, ale Żydzi nie mieli prawa przejść na drugą stronę. Wzdłuż Zgierskiej ustawione były zasieki z drutu kolczastego. Przez środek getta przejeżdżał tramwaj i samochody".* Odgrodzone tramwaje były w getcie jednym z nielicznych elementów styczności ze światem zewnętrznym.


Alice de Buton, deportowana we wrześniu 1941 roku z Wiednia do Litzmannstatd Getto, napisała:
"Rzut oka przez okno...albo ostatnie światełko niebieskie"

Tramwaj nr 3 - kierunek Aleksandrów, tramwaj 40 - Ozorków, 41 - Zgierz, nr 50, 1, 5, 7, tramwaj L. Przesuwają się przed naszymi oczyma podwójne, potrójne wozy: tramwaj z Łodzi.
Łódź! Zamknięta, niedostępna dla nas, oznacza "świat".
Dzień w dzień przyjeżdża przez środek getta ta lokomocja ze swoimi jak w całej Rzeszy niebieskimi oknami. Na tabliczkach napisy: "tylko dla Niemców", "tylko dla Polaków"; nie widać żadnej, która by również i "dla Żydów" zezwolenia udzieliła.
Niedziela. W tramwaju tłumy. Dobrze ubrani, wolni, pogodni ludzie wyruszają z wycieczką w okolicę, stoją na pomostach lub siedzą za niebieskimi oknami. One to nam spoglądającym przez jasne, a jednak zaćmione szyby; narzucają porównanie z ostatnim niebieskim światłem przedwojennych dni, dni pokoju.
Te niebieskie okna zapraszają myśli na przejażdżkę w okres, w którym nie było żadnych wskaźników w tramwaju. Komu jakie miejsce przeznaczone kiedy każdy mógł sobie wybrać to, które sobie upodobał, albo które przypadkiem było wolne. Najchętniej przy oknie, przy otwartym, jasnym oknie, by w gorący, sierpniowy dzień zaczerpnąć trochę powietrza.
Tak, pięknie były to czasy, w których się jeszcze było człowiekiem, wolnym, równouprawnionym człowiekiem a nie wyłącznie Żydem, Żydem w pojęciu doby obecnej: pogardzanym, lekceważonym, pędzonym z miejsca na miejsce tułaczem - wygnańcem.
Ten ostatni niebieski tramwaj!...**




W okresie okupacji część taboru przemalowano na niebieski kolor. Taki tramwaj, "ostatnie światełko niebieskie" oglądała Alice de Buton. W 1944 roku została wywieziona do Auschwitz, gdzie zginęła.


źródła:
*http://www.lodzgetto.pl/ulica_zgierska.html,5
**Kronika Litzmannstadt Getto 1941-1944, Tom V Suplementy, s. 204
zdjęcia:
*Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Yad Vashem.
**http://www.bundesarchiv.de
***Muzeum Dziedzictwa Żydowskiego Oporu i Holocaustu, Centrum Studiów i Dokumentacji imienia Icchaka Katzenelsona.
****Łódzkie tramwaje i autobusy

Domy z trocin

Getto było wielkim obozem niewolniczej pracy, w którym wytwarzane było niemal wszystko. Na obrzeżach zamkniętej dzielnicy, obok stacji kolejowej Radegast, powstała fabryka domów z trocin. Właściwie, była to manufaktura płyt heraklitowych służących do budowy prowizorycznych domów i baraków dla ludności ze zbombardowanych niemieckich miast. Płyty produkowane były z trocin lub słomy i cementu.

Kronika Getta Łódzkiego, Sprawozdanie dzienne z poniedziałku 22 listopada 1943

Getto otrzymało duże zamówienie na dostawę płyt budowlanych. Materiał ten miałby znaleźć zastosowanie przy budowie małych domków dla ofiar nalotów bombowych. Początkowo mówiono, jak to już swego czasu pisaliśmy, że Zakład Drzewny, Putziger 9, dostarczy wiązań oraz drzwi i okien, jak również sprzętów, natomiast Wydział Budowlany przejmie wykonanie płyt. Chodzi o dostawy w ramach akcji dra Leya, o której podobno wiele pisano w niemieckich gazetach. Do Zakładu Drzewnego, Putziger 9, dotychczas nie wpłynęło zamówienie na dostawę elementów drewnianych i pewnie już nie nadejdzie. Mówi się, że w getcie jest zbyt mało specjalistów, którzy mogliby wykonać w większej ilości drzwi i okna. Pozostały więc tylko płyty. Produkowane będą według specjalnej procedury z cementu i trocin, stąd też zarządzona przez naczelnika szpera na wydawanie wiórów. Dlatego trociny, jak to już kiedyś pisaliśmy, również z tego powodu stały się w getcie produktem niezwykle cennym. I to tym bardziej, że wiele gospodarstw domowych zaopatrzyło się w niewielkie specjalne piecyki, w których można palić wyłącznie trocinami. Na terenie stacji Radegast plantuje się wielki areał pod produkcję płyt, następnie wybuduje się tam odpowiednie baraki, a Urząd Pracy musi zapewnić dla celów tej produkcji stosowną ilość materiału ludzkiego. Za bezproblemowe wykonanie tego zadania Prezes uczynił odpowiedzialnym osobiście wicekierownika Urzędu Pracy, Siennickiego.

Walter Genewein - pracownik Zarządu Getta, uwiecznił w 1944 roku niewolniczą pracę więźniów przy budowie baraków oraz przy samej produkcji płyt.


Kronika Getta Łódzkiego, Sprawozdanie dzienne z czwartku 09 grudnia 1943

Prowizoryczne domy dla Ministerstwa Speera. Pierwotnie planowano, jak swego czasu donosiliśmy, wykonanie w getcie kompletnych prowizorycznych domów dla poszkodowanych w wyniku nalotów bombowych. Potem jednak mówiono, że plan ten upadł. Teraz jednak projekt staje się coraz bardziej aktualny.
Dziś w Stolarni przy Zimmerstrasse 12 odbyło się zebranie wszystkich stolarni getta. Zarząd Getta planuje również dostawę drzwi i okien do tych prowizorycznych domów. By opanować problemy techniczne, zakłady stolarskie postanowiły opracować plan tej produkcji i przedłożyć go przez biuro Jakubowicza Zarządowi Getta. Okazuje się, że Zakłady Stolarskie są rzeczywiście w stanie podjąć się tych prac.
Każdy z prowizorycznych domków ma troje drzwi i dwa okna. Kierownicy stolarni porozumieli się, że Oddział II stolarni Reitergasse mógłby wytwarzać drzwi zewnętrzne, stolarnia Putzigerstrasse oboje drzwi wewnętrznych, a stolarnia Winograda okna.
Gdyby plan został przyjęty, getto czekałoby wyjątkowo wielkie zamó­wienie, które mogłoby zapewnić zatrudnienie na wiele miesięcy.





*Kolorowe przeźrocza Waltera Geneweina dostępne są na stronach Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie oraz Instytutu Pamięci Męczenników i Bohaterów Holocaustu Yad Vashem. Czarnobiałe zdjęcia ze zbiorów Muzeum Dziedzictwa Żydowskiego Oporu i Holocaustu, Centrum Studiów i Dokumentacji imienia Icchaka Katzenelsona.

ul. Wojska Polskiego / Franciszkańska

Zapomniana oficyna przy rogu ulicy Franciszkańskiej i Wojska Polskiego.

Pozabijane okna i drzwi przypominają trochę okupacyjną rzeczywistość.
OBWIESZCZENIE

UWAGA WAŻNE

Upomina się ludność getta, by koniecznie zwracała uwagę na zaciemnienie wszelkich okien i drzwi. Żaden promień światła nie może być widoczny. Za zaciemnienie w fabrykach odpowiedzialni są kierownicy i dozorcy. W fabrykach, w których nie pracuje się na nocną zmianę, dozorcy mają zwrócić uwagę na to, by po zakończonej pracy – przed opuszczeniem fabryki – wyłączyć wszystkie światła. Każdy mieszkaniec getta musi sam skontrolować z zewnątrz, czy zaciemnienie w jego mieszkaniu jest zgodne z przepisami. Nieprzestrzeganie przepisów o zaciemnianiu w mieszkaniach będzie karane ARESZTEM i WYŁĄCZENIEM PRĄDU, a na osoby odpowiedzialne za zaciemnianie w wydziałach, warsztatach i fabrykach nałożona zostanie kara aresztu.

Litzmannstadt-Getto, 2 maja 1944 r. (-) Ch. Rumkowski Przełożony Starszeństwa Żydów w Litzmannstadt*
Warto zejść kilka kroków z ruchliwej ulicy i odwiedzić to miejsce. Ziejące pustką okna zmuszają do refleksji nad losem starych lokatorów.



*Cytat za: Kronika Getta Łódzkiego, Sprawozdanie dzienne ze środy 3 maja 1944 r.